Kwadrans przed sumą zobaczyłem w lekko odsłoniętym oknie skromny, granatowy berecik mohairowy, który półtora metra nad ścieżką, wolno przesuwał się w stronę kościoła. W samo południe, przez termoizolowaną ścianę z wielkiej płyty i szczelne plastikowe ramy okienne przedostał się do mych uszu nienachalny dźwięk dzwonów świątynnych. A przecież jeszcze niedawno, w Trzech Króli, przewalała się uliczkami osiedla ogromna procesja, słychać było śpiew radosny i rżenie koni.
Mnie się ten Kościół tłumny, masowy, powszechny nie spodobał od samego początku. Chyba już wówczas, gdy babcia Bronka posadziła mnie na ramieniu, żeby mi pokazać, że ksiądz, który wszedł na ambonę, nie ma wszystkich palców u ręki. Jak ja to mogłem dostrzec, kiedy on tymi rękoma wciąż wymachiwał i stał tak wysoko? Nie podobały mi się procesje w Boże Ciało, bo były nudne, a także odpusty, bo odbywały się akurat wtedy, gdy miałem lekcje. Wrył mi się w pamięć jeden kramarz, który starszym chłopakom prezentował drewnianą figurkę kominiarza, któremu to, po naciśnięciu palcem cylinderka, wyskakiwał ze spodenek fiutek, wielki jak zapałka.
Ksiądz Stanisław, mój pierwszy i jedyny katecheta, najpierw zaintrygował mnie mocno perspektywą zbawienia mej duszy, z natury czystej i złotawej, lecz upstrzonej plamkami grzechów powszednich, niczym balonik obsrany przez muchy. Niestety, nie był mi w stanie wskazać tego miejsca na rozległym niebie, z którego oczy mej duszy bedą podziwiać, a usty chwalić Majestat Stwórcy. Wymigał się jakimś porównaniem o przesuwającym się punkcie /w seminarium widocznie wałkowali Żeromskiego/.
Dość szybko dostrzegłem, że im bardziej uzdrawiam swą duszę w ramach wspólnotowych praktyk, tym bardziej podupada na zdrowiu moje wątłe ciało. Po jednej z pasterek, wylądowało moje chuchro na izbie chorych i tam, odseparowane całkowicie od domowników, przeleżało ponad trzy tygodnie. Zainfekowane drogi oddechowe, zatoki czołowe i kanały ucha wewnętrznego wymagały nagrzewania żarówką o mocy 500 W. I to właśnie bardzo bolesne doświadczenie szpitalnej izolacji, a nie incydentalne i zupełnie niezasłużone doznanie uderzenia trójżyłowym kablem przez plecy w trakcie katechezy, sprawiło, żem z mocnym postanowieniem wymiksował się z parafialnego tłumu, w środku pontyfikatu Pawła VI.
Opatrzność widać nade mną czuwała, bo gdybym się wtedy nie odseparował, to wkrótce zostałbym wciągnięty przez milionowe tłumy wiernych rodaków, zbierające się mniej więcej co trzy lata, w kraju higienicznie zapóźnionym, z reglamentowanym mydłem i proszkiem do prania. Uniknąłem dzięki temu łapania się za dłonie lub nadgarstki i falowania w takt szlagieru „Abyśmy byli jedno”, podawania ręki nieznajomym „na znak pokoju”, czy spożywania komunikantu na wietrze i w kurzu.
Nie było jednak tak, że zobojętniałem na los moich bliskich i znajomych, których siła tradycji i przyzwyczajenia wciąż przyciągała na ucztę z baranka. Mój Anioł Stróż oraz wielce czcigodny ks. Zygmunt mogą poświadczyć, że w okresie przedkonkordatowym sugerowałem szafowanie komunikantami w szczelnym, aseptycznym opakowaniu, co umożliwiłoby ich bezpieczne, bądź przesunięte w czasie, spożywanie. Najbliższych upominałem i pouczałem, żeby zachowywali ostrożność podczas wizyt duszpasterskich, w czasie odwiedzania miejsc pochówku niektórych zmarłych, czy w trakcie wymiany tajemniczek różańcowych. Nie byłem wcale zadowolony, kiedy róże różańcowe postanowiono powiększyć o 5 sztuk dam lub rycerzy. Większy pieniądz w obiegu, wiecej obrazków, więcej karteluszków z intencjami modlitewnymi o rozwój chrześcijaństwa w Chinach Ludowych, jak słusznie przypuszczałem, może doprowadzić do jakiejś infekcji.
To dzięki mojej konsekwentnej postawie, Ojciec Andrzej (OFMCap) oraz jego zakonny brat, którego imienia nie spamiętałem, już przed trzydziestu laty mieli okazję uczestniczyć w ceremonii ślubnej w gronie 6 osób (Ojciec i Brat jako celebransi + para nowożeńców + para świadków) i, naturalnie, przy zamkniętych na klucz drzwiach świątyni. Dziś hierarchia kościelna i pragnąca utrzymać władzę pisoneria skorzystały z mego pomysłu i pozwoliły na odprawianie nabożeństw w gremium co najwyżej 6 osób (jedna z kropidłem a 5 z palmami!).
Gdyby pisoneria miała chęć jeszcze zmniejszyć audytorium, to chętnie podzielę się wrażeniami z udziału we mszy świętej, gdzie oprócz kapłana było jedynie dwoje uczestników (Boh Trojcu lubit!), przy czym, oprócz kapłana, tylko jedna osoba okazywała zacięcie modlitewne, bo ja skupiłem się wyłącznie na nabożnym słuchaniu.
Dużo zależy od skali obecnej epidemii, ale sytuacja wreszcie sprzyja podjęciu dyskusji, czy Kościół musi martwić się i starać o zbawienie dusz wszystkich chętnych, którzy tylko zastukają do drzwi świątyni lub wcisną guzik domofonu przy bramie plebanii? O reglamentowaniu dostępu do konfesjonału za pomocą imiennych kartek, wydawanych penitentom, słyszałem czasami od babci Bronki, ale czy rzeczywiście oraz kiedy i po co stosowano te ograniczenia, wyleciało mi z głowy.
I może na tym zakończmy post, bo zaczyna się Wielki Tydzień i pora przygotować się na Wielki Post.