Po wiosennej harówce i wypadzie na Mazury postanowiłem odpocząć od wód wszelakich. Najlepszym miejscem do tego wydawała się Przysucha, choćby z samej nazwy. Niestety, jak co roku coś pierdyknęło w miejskiej hydroforni i kranówkę można używać jedynie po przegotowaniu. Z dziesięć dni przeżyłem popijając cisowiankę, maślankę włoszczowską i wyroby browarnicze, aż w końcu zdecydowałem się wyskoczyć na wieś źródłami swoimi sławną.
Miałem spore obawy, czy wskutek trwającej od trzech miesięcy posuchy cóś tam jeszcze sączy się w moim stoku. Na wsjakij pażarnyj zapakowałem do rozgrzanej madzi zgrzewkę lekko gazowanej mineralnej oraz koszyczek z dwunastką promocyjnych półlitrówek wody chmielonej w okolicach Puszczy Białowieszczańskiej. I dwa litry maślanki takoż. I to mnie uratowało od śmierci z pragnienia.
Kiedym, bowiem, zaparkował w podwórkowych krzakach niemytą od dwóch lat limuzynę, której bakłażanowy lakier zmatowiał do imentu, to zaraz zorientowałem się, że z wodą się nie przelewa latoś. Nie zauważyłem nawet śladów dzików, które ostatnio urządzały sobie błotne kąpiele w strumyku koło obórki. Na szczęście, w rowie za stodołą woda była, czyli stok jeszcze działał. Ale w dołku, z którego czerpię wodę, było pełno liści z ubiegłej jesieni oraz ilastego błota.
Zaczerpnąłem kwaterkę tej „dębowianki”, przegotowałem i zalałem saszetkę liptona, ale smak był podły. Nie pozostawało nic innego, jak oczyścić stok z naleciałości i poczekać, aż się w zbiorniku ustoi, oczyści.
W niedzielne przedpołudnie wziąłem grabie i wiadro i udałem się do stoku, niczym niegdyś na czyn społeczny przed 22 lipca. Nie zważając na obrzęk w stawie łokciowym, równym tempem wybierałem błocko z dołka. Aż się żaby dziwowały. Jedna to tak się zagapiła, że padła łupem wygłodniałego zaskrońca. Po półtorej godziny chlustania, stok został oczyszczony z mułu, gałęzi i zbutwiałych liści. Jak się okazało, napływ wody do dołka, dwoma żyłami, jest całkiem obfity i na napełnienie nie musiałem długo czekać.
Pod wieczór zapuściłem do dołka szlauch i doprowadziłem wodę do polowego zlewozmywaka. Chłodząc sobie w zlewie maślankę i piwo, zabrałem się do mycia madzi, żeby nie wyglądała jak jakiś flejtuch wśród zabytkowych aut, które kręcą się teraz koło zalewu w Toporni. Mógłbym jej teraz ozdobić kufer naklejką „DoRo – 24”.