Kilka godzin po tym, jak wczorajsze słońce zasnęło w głębinach oceanu, afrykańskie smakołyki wyruszyły w podróż czarterowym samolotem i około 5:50 wyładowały na lotnisku im. Chopina.
Przy załadunku i wyładunku bagażu dość mocno ucierpiały, ale to oczywiste, kiedy sama waliza ma urwane kółko. Walizę i turystów zapakowałem do skody i przywiozłem na teren wołomińskiego powiatu.
Smakołyki pozostały w walizie przez całe przedpołudnie, gdyż turyści i kierowca skody najpierw ucięli sobie drzemkę, a następnie wyruszyli do okolicznych miast, aby zrobić większe zakupy i pozałatwiać najpilniejsze sprawy. Nie zostały skonsumowane na śniadanie ani na obiad, gdyż na stół trafiła zupa pho, sajgonki i wołowina w pięciu smakach z azjatyckiej jadłodajni w Radzyminie. 
Jak się okazało, wieczorem smakołyki nie wyruszyły z turystami w dalszą drogę do Skandynawii.
Pozostały w swoich torebkach na kuchennym blacie, a turyści zabrali ze sobą kanapki z sałatą i czymś tam jeszcze. Kiedy powróciłem ponownie z lotniska, afrykańskie smakołyki spałaszowałem na kolację. Była to już pora, kiedy ziemia cudu nad Wisłą zaczynała drzeć od wybuchu petard, a biedna Koociaa szukała schronienia pod kanapą. 
Ludzie mawiają, że ponoć jaki Sylwester, taki cały rok. Więc chyba nie da rady schudnąć. 