Sprawdzian z odporności

Obudziłem się jak nowo narodzony. Zdjąłem z głowy szlafmycę i wyskoczyłem z wyrka, żeby zgasić światło, bo wesoły dzień nastał – lany poniedziałek. Hermenegilde, komm! – przeleciało mi przez myśl, gdym spojrzał na osiedlową polanę… wyszła pani z pieskiem niedużym i okrążyła centralny śmietnik. To wcale niegłupie, bo pinczerek się załatwi i z całym zbiorowiskiem wirusów zapozna …i uodporni.

Bez pośpiechu udałem się do łazienki, żeby oddać państwu naszemu to, co najcenniejsze, a potem do kuchni, żeby zaparzyć sobie herbatę czarną z aromatem waniliowym. Ugotowałem trzy jaja na miękko i spreparowałem sobie mon petit dèjeuner prawie jak Monsieur Poirot. W lodówce i schowkach jeszcze trochę mi zostało po ostatnich, przedświątecznych zakupach, które zrobiłem 28 marca.

Kiedy poczułem smak i aromat herbaty, doszedłem do wniosku, że zaliczyłem jeden z trudniejszych testów w moim życiu, czyli sprawdzian z odporności mojego organizmu. Test rozpoczął się w Wielki Czwartek przed południem i odbywał się w niewielkim pomieszczeniu mieszkalnym, gdzie nie uświadczy ani termometru do mierzenia gorączki, ani ciśnieniomierza, ani żadnego leku z apteki (poza tymi, które nie wiem, gdzie wyrzucić), a jedynym środkiem odkażającym jest l’eau courante i l’eau de toilete, tudzież domowy spirytus zaprawiony karmelem.

Sprawdzian rozpoczął się, gdy wyszedłem na balkon, żeby usunąć les croutons, którymi jakiś le cretin z wyższego piętra dokarmia ptactwo. Na balkonie obok, sąsiad Paweł, z maseczką na twarzy, akurat coś wyrzucał do pojemnika na śmieci. Powitaliśmy się z odległości 4 metrów, wypowiedziałem swoją opinię o bezcelowości naszych działań porządkowych, kiedy le cretin wabi stado wstrętnych ptaszorów, a potem jeszcze zapytałem, jak sobie radzi małżonka Pawła (pielęgniarka), w tym trudnym okresie zarazy.

– No tak, to przecież sąsiad nie wie, ale jesteśmy w domowej kwarantannie, bo została zdiagnozowana pozytywnie – odpowiedział Paweł – było z nią słabo, ale teraz jej stan się poprawia – dodał. Nie kryłem zaskoczenia i jedyne, co mogłem z siebie wydusić to niezbyt przyzwoite słowa pod adresem kierownictwa radomskiego szpitala.

Wróciłem do mieszkania, zamknąłem balkonowe drzwi i poszedłem umyć dłonie. Prawa dłoń nieco krwawiła, bo zahaczyłem nią o jakąś zadrę metalową na parapecie  zewnętrznym pokrytym gołębim guanem. Obmyłem, a następnie polałam dłoń wodą marki Graphite. Poczułem niepokój. Serce przyspieszyło. Pod czaszką pojawiły się dziwne szumy. Żeby się odstresować, wszedłem do wanny.  Dokonanie całościowej ablucji i tak miałem zaplanowane, bo zbliżał się początek Triduum Paschalnego, a jam jeszcze nie godzien, żeby kapłan omył mi choćby jedną stopę. Spod ciepłego natrysku, po wytarciu się piąte przez dziesiąte i narzuceniu szlafroka, wróciłem do pokoju. Znowu naszły mnie dziwaczne myśli i przypomniały się cytaty w rodzaju „Jaś nie doczekał”. Niedoubrany, snułem się po mieszkaniu, jak smród po gaciach-bokserkach.

Wtedy zadzwonił telefon od przyjaciela. Pogadaliśmy z pół godziny i umówiliśmy się na spotkanie w konspiracji. Wyrwałem się z bloku pod pretekstem wyrzucenia plastiku i zmieszanych. Spotkanie przeciągnęło się na tyle, że gdyby mnie schwyciła Ordnungspolizei lub osiedlowa żandarmeria, to mógłbym śmiało się tłumaczyć, że wracam z nocnego czuwania, odbytego w czasie wyznaczonym dla  trzeciej kompanii wartowniczej. Trochę zaczęło mnie drapać w gardle, bom od dawna nie konwersował tak długo i nie zwilżał go chłodnym piwkiem. Zanim zmrużyłem oczy, przeczytałem IX i X fragment „Wojny i Pokoju” L. Tołstoja, w oryginale, z pominięciem przypisów.

Porannej, wielkopiątkowej chrypki nie udało mi się wyeliminować za pomocą nalewki z pigwy. Zadzwoniła znajoma i przez dwa kwadranse intensywnie pracowały moje struny głosowe.  Drugą, prawie dwugodzinną rozmowę telefoniczną przeprowadziłem w czasie zdjęcia z krzyża. Gawędziłem sobie przyjemnie, siedząc przy drzwiach balkonowych z gołymi stopami i wtedy znienacka poczułem chłód od pięt po kolana. Niewiele dało, kiedy wstałem i pospacerowałem po domu, ani kiedy wsadziłem kończyny pod kołdrę. Znów wystąpił stres, no bo skąd ta zimnica (dwa lata po wylocie z Ziemi Egipskiej)? Za wszelką cenę trzeba się było pozbyć napięcia. Odgrzałem sobie resztki zupki grzybowej i pałaszowałem ją parząc sobie język. Zimno, głód i stres nie znikły, więc  zajrzałem do lodówki, a tam, tak na szybko, tylko dzwonko śledzia à la Bismarck, chłodzące się co najmniej dwa tygodnie. Pożarłem w try miga, popijając letnią herbatą. Po krótkiej chwili zabolała żuchwa, jakiś ból wyczułem w tricepsie prawego ramienia, lekko zakłuło w brzuchu. Raz kozie śmierć – pomyślałem- i wskoczyłem do łóżka, pod zimową kołdrę w skarpetach na zziębniętych stopach i w szlafmycy na wyłysiałej łepetynie.

Plan był prosty. Pozwolić organizmowi na walkę z tym dziadem w optymalnych warunkach: tuż po infekcji, na wskazanym przeze mnie polu (moje ulubione łóżko), w dogodnym dla mnie czasie (pisoneria zajęta czczeniem i świętowaniem, służby zaabsorbowane kontrolowaniem już zainfekowanych), organizm oczyszczony z toksyn po długim poście,  głowa wolna od większych problemów, nastrój radosny, wiosenny, bogactwo doświadczeń wyniesionych z leczenia chorób własnych   i cudzych.

I odporność nabyta mnie nie zawiodła. Reakcja organizmu na infekcję była natychmiastowa. Krew przyspieszyła, kwasy trawienne błyskawicznie uporały się ze śledzikiem à la Bismarck, wystąpiły poty. Przed północą z piątku na sobotę poczułem ciepło w stopach, choć skóra na podudziach i udach nadal wydawała się chłodna, jak u trupa. Włączyłem sobie nocną lampkę, bo patrząc na światło określam, od trzeciego roku życia, w jakim stanie jest mój organizm. Niczego spoza tego świata w tym świetle nie ujrzałem, więc pozwoliłem sobie na kilka godzin snu, aby nie przeszkadzać systemowi odpornościowemu w jego zmaganiach.

W sobotę o poranku wypiłem dwa kubeczki herbaty, zmieniłem przepocone rzeczy i powróciłem do ulubionego łóżka. Z komunikatu MZ dowiedziałem się o licznych zgonach w radomskim szpitalu na Józefowie i oblałem się potem, gdy przeczytałem, że wśród ofiar COVID-19, jest 60-latek z powiatu przysuskiego. Dla odstresowania się, wykonałem telefon do wujostwa, a potem jeszcze parę do znajomych. Jedynie tych dalszych znajomych informowałem mgliście o osobistej walce z jakąś infekcją. Nie miałem bowiem pojęcia, czy w stanie epidemii wolno mi samodzielnie porywać się na wirusa w skarpetkach i szlafmycy, a bez tej pieprzonej maseczki z importu od Chińczyków, która akurat do mojego ryjka z wygarbionym nosem nijak nie pasuje. Po południu usmażyłem sobie pięć naleśników i połknąłem je wraz ze słoiczkiem własnej marmolady jabłkowej. W nocy nie przyśniły mi się żadne Cygany, więc spokojnie dospałem do rezurekcji.

Niedziela Wielkanocna upłynęła mi niepostrzeżenie. Wzmocniłem się herbatką z miodem oraz żurkiem z torebki z dodatkiem 5 jaj i szczypiorkiem wyhodowanym w domu. Wszystko przeszło przez gardło łagodnie, choć coś tam jeszcze jakby skrzypiało w trakcie mówienia. Kiedy naciskałem okolice prawego ucha, to potem pojawiało się takie delikatne pykanie, ale to odczuwam zawsze po skakaniu na główkę do wody. Wzrostu ciśnienia pod czaszką i krwawienia z ucha nie było. Nie zaatakowało mi zatok czołowych i nosowych, więc nie zużyłem w ogóle chusteczek jednorazowych lub papieru.

W porze kolacyjnej kontynuowałem lekturę „Wojny i Pokoju” i składałem ostatnie życzenia z okazji świąt. Świadomie pozostawiłem sobie na koniec najbliższą rodzinę, żeby nie zasiać niepotrzebnego niepokoju. Jedynie odbierając połączenie przez FT nie byłem w stanie ukryć, że leżę w łóżku (ściągnąłem tylko z głowy szlafmycę). A zamiast komplety na koniec Triduum, zaliczyłem rozmowę z kolegą z Oslo.

Odczuwam jeszcze osłabienie, więc nic i nikt nie wyrwie mnie dziś z pościeli. Ale pocę się już z rzadka i raczej wówczas, gdy myślę o beneficjentach tej epidemii: np. o producentach i importerach tych przymusowych wkrótce namordników, o uzdrawiaczach-hochsztaplerach,  o siewcach paniki i strachu. Mam obawy, czy moja odporność nie zostanie poddana jeszcze większej próbie, kiedy władza zapragnie narzucić mi kolejne rygory, naruszając moją sferę prywatności, wciskając mi swoje zainfekowane papierowe gówno do skrzynki pocztowej i nakazując odnieść to gówno do urny wyborczej w rękawiczkach z latexu i namordniku z Chin.

Alleluja!

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Uzupełnij pole: *