Wiosna nasza

Z zimowego snu wybudziłem się na początku marca. Chyba trochę za wcześnie, bo gdy wylazłem z barłogu na świat Boży, to zaraz dopadł mnie jakiś wirus. Najgorsze jednak było to, że nie zdążyłem spalić zapasów tłuszczu i z takim nadętym brzuchem ledwo dojechałem z Wołomina   do post-Pisuchy, z przesiadką na Warszawie Zachodniej, nadal modernizowanej. Ta przesiadka to był koszmar – tchu mi zabrakło, kiedy wspinałem się na estakadę, a mięśnie łydek miałem tak zakwaszone, jak po biegu maratońskim.  Umierać w dzień kobiet zupełnie nie miałem jednak ochoty.  Przeżyłem więc zejście z estakady, zdążyłem na Expressbusa i doczłapałem na koniec z dworca do południowej dzielnicy mojego niezwykłego miasteczka.
Kilka pierwszych dni wymarzonego wolnego poświęciłem na lekturę „Bękartów pańszczyzny”, których dostałem w prezencie pod choinkę. Rzecz jest o buntach chłopskich na ziemiach ojczystych, które dla chłopa były zawsze wredne i złe jak jakaś macocha lub teściowa.  Mnie akurat los tak okrutny nie dotknął za młodu, ale wraz z wiekiem było coraz nieprzyjemniej. Status chłopa uzyskałem w 2003 roku, a potem numer ewidencyjny producenta rolnego – powyżej 714 tysięcy, czyli tak w połowie wszystkich zarejestrowanych chłopów w III RP.
A kiedy wzmocniłem się fizycznie i ideowo, to przyszła pora na załatwianie spraw obowiązkowych, czyli opłat i podatków.  Najważniejsze moim zdaniem jest ubezpieczenie OC rolnika, bo ciągle mam nadzieję, że któregoś złodzieja wreszcie szlag trafi na moich włościach, a wtedy przykro byłoby bulić za takiego skurwysyna z własnej kieszeni /ostatnio zapierdolił mi ze stodoły beczkę bez dna po paliwie Wehrmachtu/.
Podatku rolnego, leśnego, od nieruchomości i od dzierżawy wieczystej naliczyli mi w obu gminach ponad 700 złotych. Zapłaciłem z góry, żeby wójt miał do dyspozycji kasę na dokończenie wieży widokowej na Krakowej Górze.  Z dołu, póki co, budowli wójtowej jeszcze nie widać.
Na obowiązkowy przegląd techniczny zaprowadziłem też dwudziestopięcioletnią madzię, której przebieg w ostatnim roku powiększył się aż o 260 kilometrów /w sumie przejechała 248 tysięcy/. Dolałem jej do baku benzyny 98 oktanowej, bo jej delikatny silnik mógłby nie strawić tej nasyconej bio-olejami.  Tym eleganckim pojazdem zajechałem na wieś.

Chałupina zimę przetrwała – komin się nie zawalił  pod ciężarem zamieszkującej na nim sowy, popielicy jeszcze nie widać i nie słychać,  a tylko szyber nad piecem chlebowym zaklinował się na sicher.   Kupę liści, które przywiał wiatr pod próg przepchnąłem grabiami w inne miejsce.  Trochę przespacerowałem się po posiadłości, gdzie przybyło znowu kilka wiatrołomów.   I na koniec znalazłem pierwszy znak wiosny – żabi skrzek w rowie koło przejazdu.  Przypomniał mi się nawet jeden z wiejskich szlagierów :” Żaba dupy da, żaba dupy da,  w szuwarach, będą kijanki…”

No i wreszcie nadszedł ten dzień – 20 marca, w którym chłopski bunt miał ogarnąć cały ukochany kraj bez granic.   A ja akurat tego dnia musiałem wracać na służbę. Los okazał się dla mnie wyjątkowo łaskawy. Ekspressbus płynnie przejechał objazdem koło blokady rolników z Grójca (blokowali węzeł drogowy S7 i DK 50)   i prawie o czasie dotarłem na Zachodni. Bez kolejki kupiłem w kasie bilet ze zniżką 35 procent dla staruszka i przyspieszonym „czyżykiem”   przeleciałem w ciągu 42 minut do Wołomina.
Na Wschodniej naprzeciwko mnie siadła uczennica szkoły średniej, której twarz ozdabiał ostry, wiosenny makijaż. Tak ostry, że nie śmiałem zatrzymać wzroku na obliczu tej, która niewątpliwie świętowała pierwszy dzień wiosny.
Naszej chłopskiej wiosny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Uzupełnij pole: *